Blaski i cienie Eurowizji w Malmo. Recenzja tygodnia eurowizyjnego z perspektywy pobytu w Malmo

Autorem recenzji jest Kuba Bielat

68. Konkurs Piosenki Eurowizji zakończył się trzecim już w historii konkursu zwycięstwem Szwajcarii. Wygrana Nemo z utworem „The Code” zwieńczyła chyba jeden z najbardziej szalonych, pełny zaskakujących zwrotów akcji i kontrowersji tydzień eurowizyjny w najnowszej historii konkursu. Emocje po Eurowizji 2024 zaczynają już powoli opadać, teraz czas na odpowiedź na pytania jak wyglądało przeżywanie Eurowizji w mieście, jak organizacyjnie poradziło sobie Malmo, a także co i w jaki sposób przyćmiło w tym roku muzyczną rywalizację. Zapraszam do mojej osobistej recenzji 68. Konkursu Piosenki Eurowizji. 

Jak organizacyjnie wypadło Malmo? 

Gospodarzem tegorocznej Eurowizji, po raz trzeci w historii tego konkursu, było położone na południowym wybrzeżu Szwecji Malmo. Oczekiwania fanów, co do poziomu organizacji samego konkursu i towarzyszących im atrakcji, były bardzo wysokie, szczególnie po zeszłorocznej edycji, którą BBC i Liverpool zorganizowali z ogromnym rozmachem. Jeśli ktoś oczekiwał, że rozmach ten zostanie w tym roku utrzymany, po przybyciu do Szwecji mógł się mocno rozczarować. Co prawda samo miasto było intensywnie udekorowane, a plakaty reklamujące Eurowizję można było znaleźć na przystankach autobusowych w nawet najodleglejszych częściach Malmo, jednak skala Eurovision Village, która została ulokowana w Folkets Park była nieporównywalnie mniejsza niż to, co fani zapamiętali z Liverpoolu. Ostatecznie jednak wydaje się, że całość została dostosowana proporcjonalnie do zapotrzebowania.  

Malmo nie jest bardzo dużym miastem, a także nie jest znane z bycia istotną destynacją turystyczną. W rezultacie, nawet podczas tygodnia eurowizyjnego, nie przyciągnęło ono bardzo dużego ruchu turystycznego. Mogły się do tego przyczynić obawy związane z bezpieczeństwem, ale także fakt, że Malmo sąsiaduje z dużo większym i atrakcyjniejszym miastem, czyli Kopenhagą. Podróż pociągiem pomiędzy tymi miastami zajmuje około pół godziny, co w efekcie sprawiło, że to właśnie w duńskiej stolicy zatrzymała się znaczna część eurowizyjnych fanów. Mimo to na ulicach Malmo można było spotkać sporo osób spacerujących z flagami swoich krajów, a na ulicach i w centrach handlowych rozbrzmiewały eurowizyjne przeboje. Również Eurovision Village wypełniała się fanami i mieszkańcami miasta, gdy na zbudowanych tam scenach pojawiali się popularni szwedzcy i eurowizyjni artyści, tacy jak Conchita Wurst, Go_A, Kalush Orchestra, czy Karija.  

Wśród sukcesów organizacyjnych zdecydowanie należy wyróżnić bardzo dobrze przygotowaną ofertę komunikacji publicznej. Wszyscy przyjeżdżający do Malmo mogli zakupić jeden z dwóch rodzajów tygodniowych biletów na transport publiczny. Pierwszy z nich obejmował wszystkie środki transportu na obszarze Skanii, a więc regionu, w którym położone jest Malmo, a drugi z nich obejmował nie tylko Skanię, ale też i podróże mostem przez cieśninę Sund do Kopenhagi. Ceny tych biletów były bardzo przystępne i umożliwiały przyjezdnym zwiedzenie nie tylko miasta gospodarza, ale również mniejszych miejscowości położonych w regionie.  

Niestety niewypałem okazała się Eurovision Street, łącząca stację kolejową Triangeln z Folkets Park. Na jej obszarze niewiele się działo, a sama ulica była dość senna. Zdecydowanie zabrakło wsparcia i kreatywnych pomysłów ze strony osób prowadzących znajdujące się przy tej ulicy lokale gastronomiczne. a gwoździem do trumny pomysłu stworzenia tam eurowizyjnej przestrzeni było wycofanie się części artystów, którzy pierwotnie mieli występować na tym obszarze. Stało się to po fali zmasowanego ataku na nich ze strony internetowych grup pro-palestyńskich. W rezultacie pozostałą część programu przygotowanego dla Eurovision Street przeniesiono do Eurovision Village. 

Jednak największą klapę organizacyjną władze Malmo zaliczyły w kwestii komunikowania informacji o planowanych w mieście atrakcjach, wprowadzając mnóstwo zamieszania wśród osób, które planowały swoje przybycie do miasta. Zgodnie ze zwyczajem lat poprzednich, dla każdego fana Eurowizji było oczywiste, że transmisje obu eurowizyjnych półfinałów, jak i wielkiego finału będą wyświetlane na ekranach w Eurovision Village. Zwyczaj ten nie został jednak uszanowany w całości przez władze szwedzkiego miasta, a co gorsza władze te nie miały zamiaru nikogo o tym informować.  

Zorientowanie się w planach organizatorów wymagało szczegółowej analizy programu artystycznego, przygotowanego dla Eurovision Village. Zgodnie z nim, w czasie, gdy powinna odbywać się transmisja eurowizyjnych półfinałów, na scenach w wiosce zaplanowano koncerty mało znanych artystów. W programie zostało uwzględnione tylko i wyłącznie wspólne oglądanie finału konkursu. Po dokonaniu tego odkrycia, na kilka dni przed startem eurowizyjnego tygodnia, napisałem wiadomość do przedstawicieli Malmo, aby upewnić się, że transmisji z półfinałów w wiosce nie będzie. W odpowiedzi otrzymałem nie tylko potwierdzenie tej sytuacji, ale również zachętę do zakupienia biletów na wspólne oglądanie półfinałów w EuroFanCafe. Pojedyncza wejściówka na jedno z tych wydarzeń kosztowała około 150 zł. Co bardziej kuriozalne, kilka godzin później, na profilu miasta na Instagramie pojawiła się informacja, że wspólne oglądanie półfinałów odbędzie się w centrum kongresowym Malmo Live, czyli tam gdzie został zorganizowany EuroClub. Wejściówki na te wydarzenia kosztowały już jednak dużo mniej, bo około 80 zł. W komentarzach pod tym postem można było znaleźć wpisy zdenerwowanych ludzi, którzy wcześniej zakupili już droższe bilety na alternatywne wydarzenia. Szczytem absurdu była jednak sytuacja, gdy na dzień przed drugim półfinałem, znowu zmieniono zdanie i postanowiono drugi półfinał zaprezentować bez żadnych opłat na ekranach w Eurovision Village.  

Bezsprzecznie opisane wyżej zamieszanie z transmisją eurowizyjnych koncertów, połączone z fatalnym stylem informowania o nich, sugerowanie w bezpośrednich wiadomościach najpierw zakupu biletów na droższe wydarzenie, żeby potem publicznie promować wydarzenia tańsze było skandaliczne i drastycznie wpłynęło na obniżenie mojej oceny organizacji tegorocznej Eurowizji przez władze miasta gospodarza. 

Bezpieczeństwo 

Malmo nie cieszy się na świecie zbyt dobrą reputacją jeśli chodzi o poziom bezpieczeństwa w mieście. W wielu, nie tylko prawicowych, mediach w Polsce i poza jej granicami można przeczytać serie artykułów, wskazujących to szwedzkie miasto jako porażkę programu integracji migrantów z rodowitymi mieszkańcami, opisujących walki gangów i mityczne dzielnice, do których boi się wchodzić policja. W kontekście tegorocznej Eurowizji obawiano się, że protesty arabskich mieszkańców miasta, którzy mają spory udział w lokalnej populacji, przeciwko udziałowi Izraela w konkursie, doprowadzą do zamieszek i spowodują zagrożenie dla bezpieczeństwa przybyłych na miejsce fanów i turystów. Żadna z tych obaw nie znalazła jednak potwierdzenia w rzeczywistości, a wizerunek Malmo, jako miasta owładniętego przestępczością i przemocą kreowany przez media okazał się być nie tylko przesadzony, ale wręcz absolutnie fałszywy.  

Nie da się ukryć, że do zabezpieczenia prawidłowego przebiegu konkursu zaangażowano ogromne siły policyjne, również te z sąsiednich Norwegii i Danii, a na terenie wszystkich obiektów związanych z Eurowizją obowiązywał specjalny zakaz wnoszenia jakichkolwiek plecaków, czy toreb, a zakaz ten był drobiazgowo weryfikowany i egzekwowany. Jednakże w samym mieście przez cały ten czas było bardzo spokojnie, bezpiecznie i czysto, a ja ani przez sekundę mojego pobytu na miejscu nie czułem się zagrożony.  

Tak jak przewidywano, w ciągu tygodnia eurowizyjnego, w Malmo odbywały się protesty przeciwko udziałowi Izraela w konkursie. Jednak przekaz na ich temat, który trafiał do światowych mediów był mocno przesadzony. Po pierwsze same protesty nie były tak liczne, jak wcześniej szacowano, czego dowodem jest fakt, że główna manifestacja, jaka odbyła się w mieście, w kulminacyjnym momencie nie wypełniła nawet w całości Rynku, który był jednak placem średniej wielkości. Po drugie same protesty były bardzo spokojne i nie stanowiły żadnego zagrożenia dla innych osób. Uczestnicy tych manifestacji korzystali ze swojego prawa do demonstrowania, co jest absolutnie normalne w demokratycznych społeczeństwach, a przy tym go nie nadużywali. Ostatecznie, przyglądając się uczestnikom tych zgromadzeń, można było odnieść wrażenie, że wbrew wszelkim przewidywaniom i obawom, kwestia wojny Izraela z Hamasem budzi więcej emocji wśród białych mieszkańców miasta, niż wśród ich arabskich współmieszkańców.  

Niestety obawy dotyczące bezpieczeństwa i fatalna reputacja Malmo z pewnością przyczyniły się do tego, że wiele osób nie zdecydowało się na podróż do tego szwedzkiego miasta lub ograniczało swoją aktywność na miejscu. Mimo to w samej Eurovision Village, EuroClubie, a także w okolicach areny i wewnątrz niej nie czuło się żadnego napięcia, czy obaw związanych z bezpieczeństwem, a wszelkie kontrole przebiegały bardzo sprawnie i nie powodowały dodatkowych zatorów, czy kolejek. 

Przygotowanie koncertów, skandale i kontrowersje 

Jeśli ktoś zapytałby mnie o jedno słowo, które najlepiej oddawałoby tegoroczną Eurowizję, to odpowiedziałbym, że jest to słowo „poprawna”. Bo takie właśnie były wszystkie trzy eurowizyjne koncerty. Gdy w 2016 roku Szwecja po raz ostatni organizowała Eurowizję, gospodarze nie bali się w interwalach odnosić do bieżących problemów kontynentu, takich jak kryzys migracyjny, czy przygotować imponujący występ, przedstawiający układ taneczny człowieka z trzema maszynami. Wszyscy fani po dziś dzień również wspominają imponującą paradę flag, inspirowaną pokazami mody.  W 2024 roku tej kreatywności ekipie telewizji SVT zdecydowanie zabrakło, co nie znaczy, że show było nieciekawe i nudne. W pierwszej kolejności trzeba podkreślić, że jednym z najmocniejszych punktów w tym roku była scena, która prezentowała się fenomenalnie zarówno na żywo, jak i w przekazie telewizyjnym.  

O dziwo, w mojej opinii, najlepszy scenariusz wcale nie został przygotowany dla koncertu finałowego, a dla drugiego półfinału. Wspólne śpiewanie eurowizyjnych przebojów z Heleną Paparizou, Charlotte Perelli i Sertab, po którym nastąpiło wykonanie, głównie przez Petrę Mede, specjalnie przygotowanej piosenki „We Just Love Eurovision Too Much” było o wiele ciekawsze od występów specjalnych w finale w postaci wystąpienia grupy Alcazar, a następnie pokazu hologramów grupy ABBA i wykonania „Waterloo”, czyli eurowizyjnego przeboju tej grupy, przez Carolę, Charlotte Perelli i Conchitę Wurst, z okazji 50-lecia zwycięstwa tego utworu. Rozczarowujący był też występ Loreen. Dwukrotna zwyciężczyni Eurowizji postanowiła zaśpiewać, siedząc na dość oryginalnym krześle, co sprawiło, że występ był statyczny i nudny, a do tego umieszczenie artystki w takiej pozycji miało bardzo negatywny wpływ na jej wokal. Można było odnieść wrażenie, że jej gardło jest ściśnięte i nie może wydobyć z siebie tak mocnych dźwięków, do jakich nas wszystkich przyzwyczaiła. 

Jednakże podczas tegorocznej Eurowizji, więcej emocji dostarczyły nam nie występy na scenie, a to co działo się za kulisami konkursu. Najwięcej kontrowersji wzbudzał oczywiście udział Izraela, który prowadzi aktualnie wojnę z terrorystyczną organizacją Hamas, rządzącą niepodzielnie Strefą Gazy. Izrael rozpoczął działania wojenne, po tym jak 7 października 2023 r. bojownicy Hamasu wdarli się na terytorium tego państwa i brutalnie zamordowali 1200 osób, w tym dzieci, a także porwali kilkaset kolejnych. Gdy reprezentantka Izraela – Eden Golan – występowała na eurowizyjnej scenie, w tunelach Hamasu pod Strefą Gazy, wciąż było i nadal jest, uwięzionych około 200 obywateli Izraela. Mimo tych oczywistych faktów, wiele osób apelowało o usunięcie tego bliskowschodniego państwa z tegorocznego konkursu, porównując prowadzone przez niego działania wojenne do ataku Rosji na Ukrainę, który to, w przeciwieństwie do wojny w Strefie Gazy, był niczym niesprowokowany i nieuzasadniony. Odsunięcie Izraela od udziału w tegorocznym konkursie byłoby stawianiem znaku równości między sytuacjami i konfliktami, których nie da się ze sobą porównać i które w żaden sposób nie są ze sobą tożsame. Tak się, na szczęście, nie stało.  

Decyzja o umożliwieniu Izraelowi udziału w Eurowizji wywołała wściekłość wśród środowisk pro-palestyńskich, które są bardzo zmobilizowane, głośne i dominujące w internecie. Poza wzywaniem do bojkotu samego konkursu, wiele nastawionych pro-palestyńsko osób nagabywało w internecie artystów, którzy już zostali wybrani do reprezentowania swojego kraju na Eurowizji, lub też tych, którzy uczestniczyli dopiero w preselekcjach, z oczekiwaniem, że każdy z nich zajmie swoje stanowisko w kwestii konfliktu na Bliskim Wschodzie, w domyśle stanowisko skrajnie negatywne wobec Izraela. Do podtrzymania napiętej atmosfery przyczynił się też fakt, że ze względów bezpieczeństwa reprezentantka Izraela nie wystąpiła na żadnym z pre-parties, a później, już podczas eurowizyjnego tygodnia w Malmo, nie pojawiła się na turkusowym dywanie, tworząc wokół siebie aurę niedostępności i odizolowania. 

Kolejne problemy pojawiły się już w czasie samych prób i przygotowań do eurowizyjnych koncertów. Sporo delegacji skarżyło się na zachowanie przedstawicieli izraelskiej telewizji KAN, którzy mieli nagrywać innych artystów bez ich zgody, a także nękać pozostałych członków różnych delegacji. Szczególne napięcie wystąpiło między delegacją Izraela, a Bambie Thug, które reprezentowało Irlandię i bardzo krytycznie wypowiadało się na temat działań wojennych w Strefie Gazy. W kontrze do tych oskarżeń członkowie izraelskiej delegacji zarzucili niektórym z uczestników konkursu antysemityzm, a komentatorzy izraelskiej telewizji w nieodpowiedni sposób relacjonowali ich występy w czasie transmisji. Wszystkie te incydenty powinny zostać wyjaśnione, a w przypadku naruszenia reguł konkursu powinny również zostać wyciągnięte konsekwencje.  

Jednocześnie, jakkolwiek nie można każdej krytyki izraelskiego rządu nazywać antysemityzmem, należy podkreślić, że wiele osób ze środowisk pro-palestyńskich wypowiada się w sposób antysemicki, równocześnie utrzymując pozytywny stosunek do terrorystów z Hamasu. Również na demonstracjach w Malmo, które opisywałem wcześniej, pojawiały się pro-terrorystyczne i antysemickie hasła, z których chyba jednym z najbardziej szokujących było „Żydzi do Polski”, sugerujące konieczność powtórzenia Holocaustu. W tym kontekście należy też odczytywać wielki sukces Eden Golan w głosowaniu publiczności. Trudno uznać, że 2. miejsce i 323 punkty od widzów były zasługą popularności i wysokiej jakości artystycznej piosenki „Hurricane”. Gdyby oceniać sam utwór, to powinien on zakończyć rywalizację w konkursie jakieś 15 miejsc niżej niż miało to miejsce w rzeczywistości. Jednak zarówno dla diaspory żydowskiej, jak i wielu osób na kontynencie, które mają sympatie pro-izraelskie, oddanie głosu na Izrael stanowiło nieliczną szansę, żeby wyrazić swoją sympatię dla tego państwa w kontrze do bardzo głośnych i mocno obecnych w przestrzeni publicznej środowisk pro-palestyńskich. Z pewnością pomogła w tym szeroko zakrojona kampania promocyjna i skoordynowane działania izraelskich ambasad. Ostatecznie Izrael wyjechał z Malmo z sukcesem, jakiego potrzebował dla udowodnienia, że zamiast rzekomej międzynarodowej izolacji i ostracyzmu, ma w rzeczywistości spore poparcie społeczne, a jednocześnie nie wygrał konkursu, co byłoby absolutnie niezasłużone i naraziłoby Eurowizję na nasilenie i tak już nadużywanego oskarżenia, że w całym konkursie nie chodzi o muzykę, a tylko i wyłącznie o politykę.  

W całej tej sytuacji kompletnie nie odnalazła się Europejska Unia Nadawców i osoby nadzorujące z jej ramienia przebieg Eurowizji. Podstawowym błędem, jaki został poczyniony, była próba cenzurowania delegacji i artystów, celem utrzymania mitycznej apolityczności konkursu. W rezultacie reprezentantka Izraela nie mogła wystąpić na scenie z przypiętą żółtą wstążką, reprezentującą porwanych i uwięzionych przez Hamas zakładników, reprezentantki Ukrainy nie mogły chodzić po strefie dla delegacji ubrane w bluzy, upamiętniające bohaterskich obrońców Azowstalu, a finałowy występ Iolandy z Portugalii przez kilka godzin nie był publikowany na eurowizyjnym kanale You Tube, gdyż piosenkarka wystąpiła z paznokciami pomalowanymi na wzór flagi Palestyny. Sytuacja została doprowadzona do absurdu, czego przykładem jest fakt, że organizatorzy gonili reprezentantów Estonii, myśląc, że wędkarski szalik też jest wyrazem jakiegoś politycznego zaangażowania artystów. Dodatkowe kontrowersje wzbudziły regulacje dotyczące flag, jakie można było wnosić na arenę. Ograniczenia były tak restrykcyjne, że problematyczne okazało się wniesienie na halę flag Unii Europejskiej, czy flagi osób niebinarnych. Spotkało się to, już po zakończeniu konkursu, z reakcją zarówno przedstawicieli Komisji Europejskiej, jak i środowisk LGBT+, które stanowią znakomitą część fanów Eurowizji. 

Wszystkie te środki ostrożności zamiast zapewnić spokojny przebieg muzycznej rywalizacji, tylko podgrzały atmosferę i doprowadziły do całkowicie odwrotnego efektu niż był pierwotnie zamierzony. Nic strasznego by się nie stało, gdyby występujący artyści mieli więcej swobody w wyrażaniu siebie i swoich poglądów zarówno na scenie, jak i za kulisami, a na pewno uchroniłoby to nas wszystkich od aktualnego poeurowizyjnego kaca, gdy mamy wrażenie, że najważniejsze muzyczne święto na świecie, będące synonimem wolności, otwartości i równości, zostało zdominowane przez wszechobecną kontrolę i cenzurę.   

Mogłoby się wydawać, że opisane powyżej sytuacje były wystarczające do wyczerpania limitu skandali na ten rok. Nic bardziej mylnego. W przeddzień finału wszystkich zaskoczyła informacja o zawieszeniu reprezentanta Holandii – Joosta Kleina i nie dopuszczeniu go do udziału w próbach generalnych. Lakoniczne komunikaty EBU tylko podsycały plotki, a gdy w dzień finału okazało się, że Holandia została zdyskwalifikowana, wszyscy byli w szoku. Gdy piszę ten artykuł, dysponuję już wystarczającą wiedzą, żeby stwierdzić, że decyzja o dyskwalifikacji była słuszna. Joost został oskarżony o naruszenie nietykalności cielesnej pracowniczki produkcji konkursu, a przeciwko holenderskiemu artyście został złożony akt oskarżenia. Sprawa jest więc poważna. W całym tym zamieszaniu na wysokości zadania nie stanęła jednak, ponownie, Europejska Unia Nadawców, której komunikaty dotyczące sytuacji holenderskiej reprezentacji były tak oględne, że pozwoliły na szerzenie się plotek i teorii spiskowych. A wystarczyło uczciwie zakomunikować, jaka sytuacja jest przedmiotem dochodzenia i jakie kroki zostały podjęte wobec Kleina. Prawdopodobnie nie zmniejszyłoby to frustracji holenderskich fanów, ale ograniczyłoby pole do popisu internetowym trollom, siejącym dezinformacje i być może uspokoiłoby wzburzenie wielu ludzi, którzy mieli poczucie, że artysta został wyeliminowany z rywalizacji na podstawie błahych oskarżeń. 

Ostatecznie jednak, gdy po tych wszystkich zawirowaniach, skandalach i kontrowersjach, w nocy z soboty na niedzielę, Loreen przekazywała nowej osobie zwycięskiej – Nemo – kryształowy mikrofon, znów można było poczuć, że mimo wszystko, w Konkursie Piosenki Eurowizji wciąż przede wszystkim triumfuje muzyka. Zwycięskie „The Code” to solidna propozycja, zręcznie łącząca w sobie takie gatunki muzyczne jak pop, rap, czy opera, a do tego perfekcyjnie zaśpiewana, co zasługuje na szczególne uznanie, gdy weźmie się pod uwagę stopień skomplikowania przygotowanego do niej występu.  

Myślę, że wbrew wielu obawom, Eurowizja przetrwa i tegoroczne turbulencje. Muszę jednak przyznać, że lecąc do Malmo nie spodziewałem się, że kiedy po dekadzie fascynacji tym konkursem, w końcu uda mi się pojechać na miejsce, by zobaczyć go na żywo, będzie mnie czekał aż tak szalony tydzień. Na koniec wszystkim zatroskanym o przyszłe losy Eurowizji dedykuje moje ostatnie wspomnienie z Malmo, gdy w niedzielę pakując walizki i opuszczając Airbnb, zza otwartego okna mogłem usłyszeć jak małe dziecko, biega po ulicy i dziarsko śpiewa zwycięskie „The Code”, przypominając nam, że Eurowizja wciąż oddziałuje, inspiruje i łączy nas wszystkich poprzez muzykę.  

Autorem recenzji jest Kuba Bielat