Jest to subiektywna recenzja autora Dziennika Eurowizyjnego. Czytelnik może się z nią zgadzać, ale nie musi.
Recenzja została napisana chwilę po obejrzeniu transmisji pierwszej próby generalnej pierwszego półfinału.
EBU nie radzi sobie z technologią
Pierwsza próba generalna wtorkowego półfinału zakończona. Podobnie jak rok temu fani z łatwością dotarli do nielegalnego streamu prób co oznacza, że Europejska Unia Nadawców po raz kolejny nie kontroluje sytuacji i nie stosuje odpowiednich zabezpieczeń. Wiadomo, że nie ma to wpływu na masową publiczność, która nawet nie wie, że dziś jest jakaś próba (ba, niektórzy nie wiedzą, że Eurowizja już jutro), a dla zaawansowanych fanów to spora atrakcja, jednak pokazuje słabość organizacji konkursu i internetowego Centrum Prasowego. Dodatkowo oficjalny stream, który ma służyć dziennikarzom do pracy, pozostawiał wiele do życzenia. W wielu momentach jakość sygnału była niewystarczająca, programu nie dało się płynnie oglądać. Jednocześnie EBU nie zapanowało nad dziennikarzami znajdującymi się w Malmo Arena. W sieci krąży mnóstwo filmów z występów, a niektóre akredytowane media złamały limit dozwolonego do publikacji materiału. Fakt, że w trakcie transmisji akredytowani otrzymali e-mail z przypomnieniem zasad świadczy, że dziennikarze postanowili pokazać swoim odbiorcom zbyt dużo. Z drugiej strony blokowanie dostępu do informacji, do zdjęć czy nagrań to syzyfowa praca patrząc na mnogość platform społecznościowych i różnego rodzaju serwerów, dzięki którym można w prosty sposób udostępnić plik, jednocześnie pozostając anonimowym. Na materiałach eurowizyjnych i tak nie można zarabiać, ale przynajmniej fani zobaczą jak najwięcej. Bo po ostatnim tygodniu na pewno mają niedosyt.
Petra przewidywalna, „ta druga” niepotrzebna
Jak przebiegł półfinał? Poprawnie. To chyba dobre słowo. Pomimo obaw nie było zbyt wielu przerw technicznych, z drugiej strony nie było też momentów, które mogą zachwycić widza. Patrząc na razie tylko na część poza konkursową zdecydowanie warto wyróżnić Petrę Mede, która jest w formie i jej cięty humor nic a nic się nie zmienił od 2016 roku. Podobnie jak w poprzednich „jej” konkursach zaserwuje nam cięte riposty, złośliwe odniesienia, a nawet seksualne podteksty. Nabijać się będzie ze Szwedów, z widzów, z fanów, uczestników, a nawet z samej siebie. Robi to jednak z klasą i tak poważną miną, że nie sposób jej nie kochać. Jest w tym też dość przewidywalna. Osoba, która razem z nią prowadzi show, jest cieniem. Malin, bo tak się nazywa, ogranicza się jedynie do zapowiadania niektórych części show. Próbuje wbić się w poczucie humoru Petry, ale jej to nie wychodzi i przez to jest „tą nudniejszą” prezenterką, której sens stania na scenie jest poddawany w wątpliwość. Oprawa graficzna odpowiada temu, co Szwedzi w tym roku wymyślili. Może nie jest spektakularna, ale jest schludna i nie drażni oka. Pocztówki składają się ze sklejonych ze sobą części – widzimy ładną mapę łączącą Malmo z różnymi krajami (podobny motyw jak w 2015), później dwa fragmenty archiwalnych występów danego kraju, a następnie materiał „selfie” reprezentanta z podzielonym na kilka części ekranem. Organizatorzy skupili się tym razem na wykonawcy, jego imieniu i nazwisku (czy pseudonimie), a dopiero później na kraju i barwach narodowych. Pozostałe tabele nie różnią się za bardzo od tego, co na Eurowizji już było. Ponownie można jedynie powiedzieć, że są po prostu ładne.
Cóż, że ze Szwecji
Nowością jest pokazanie fragmentów piosenek z awansujących krajów już w trakcie poszczególnego wywoływania państw. Zgodnie z zapowiedziami, Green Room znajduje się za sceną, a przed ogłoszeniem rezultatów prowadzące odsłaniają wielki ekran. Podobnie było już w 2003 czy 2011 roku. W scenariuszu nie zabraknie gagów i śmiesznych filmików, a także sporo eurowizyjnych evergreenów oraz piosenek czy występów, o których wielu z nas już zapomniało. Może się wydawać, że świętujemy jubileusz Eurowizji czy okrągłą rocznicę powstania konkursu, chociaż tak przecież nie jest. Szwedzkich akcentów jest jak na lekarstwo, ale się pojawiają. Mamy krótkie odniesienie do ABBY, Johnny Logan śpiewa „Euphorię”, w Opening Act Eric Saade przypomina „Popular”, a swój medley wykonuje Benjamin Ingrosso. Szwedzi robią poprawną edycję Eurowizji, śmieszną i produkcyjnie „na poziomie” chociaż pojawiają się głosy, że półfinał jest za długi i za nudny (na co wpływ ma też poziom części konkursowej), a scenariusz rozdrobiony, bo składa się z drobnych elementów, filmików, gagów, żartów, wspomnieć eurowizyjnych, które niekoniecznie łączą się w całość.
Irlandia poderżnie nam gardło
Jak wypadły występy? W większości przypadków można mieć wrażenie, że te 30-sekund, które nam wcześniej pokazano, dało nam pełen przegląd sytuacji. Mało która delegacja ukryła dodatkowe „atrakcje”. Są na szczęście wyjątki i na główne wyróżnienie zasługuje Irlandia, której występ przykuwa uwagę od początku do końca. Nikt chyba nie spodziewał się, że „Doomsday Blue” przejdzie taką metamorfozę. Z piosenki, która nie była zbyt lubiana na poziomie selekcji, teraz staje się faworytem do wygrania półfinału. Bambie świetnie odnajduje się na scenie, cała koncepcja jest przemyślana, chwyta widza za gardło i nie chce puścić. Widz jednak wcale nie chce być puszczony, bo mimo, że utwór irlandzki nie wpasował się do kanwy eurowizyjności, to może być dla show przełomowy. To trzeba zobaczyć! Świetnie wypada również grający na emocjach duet ukraiński, który zastosował ciekawe wizualizacje podłogowe. W pewnym momencie widz może mieć wrażenie, że Jerry stąpa po wodzie. Z kolei na koniec widzimy ujęcie z góry, gdzie wokalistki siadają na scenie w tłumie kobiet pokazanych na wizualizacjach. O dziwo bardzo dobrze w kamerach prezentuje się Luksemburg i można mieć wrażenie, że nad tym występem pracowało całe grono eurowizyjnych specjalistów, tak samo jak przy preselekcjach.
Żenujący Fin i inne obawy
Minusem jest Finlandia. Występ, który budzi kontrowersje i może spowodować, że widz rzuci pilotem w telewizor. Biegający po scenie wokalista, który udaje, że nie ma majtek to pokaz perfekcyjnego oszukiwania widza i grania na najtańszych emocjach. Pokaz, który miał być śmieszny, niebezpiecznie ociera się o żenadę i może negatywnie wpłynąć na wizerunek konkursu. Wielu fanów sądzi, że jest to pokłosie wycofania jurorów z półfinałów, przez co niektóre kraje skupiają się na występach żartobliwych, kiczowatych i takie, które wpadną w viral bez względu na jakość. W całym tym tłumie gubi się Serbia, która prezentuje spokojną i wyciszającą balladę, ale jest umiejscowiona w złym momencie – widz jeszcze tego wyciszenia nie potrzebuje. Azerowie z kolei mieli pomysł, by na scenie postawić wielkie dłonie, jednak nie są one idealnie zgrane z wizualizacjami i nie wykorzystano w pełni potencjału tego pomysłu. Perfekcyjna zdaje się być Litwa – ale czy nie jest zbyt chłodne i czy nie powtórzy się przypadek bułgarskiej formacji Equinox, która występ miała doszlifowany do perfekcji, a jednak nie zostało to docenione zgodnie z oczekiwaniami? Najlepszym wokalem półfinału poszczycić się może Portugalka, która jako jedna z nielicznych przyciąga swoim głosem i piosenką, a nie występem. Fatalny głosowo był Brytyjczyk Olly Alexander. Jego występ należy do takich z cyklu „jak oni to zrobili”, ale tej kreatywności i dobremu przygotowaniu brakuje wokalu, który jest bardzo niepewny.
Teatralne przedstawienie Luny zderzone ze słabą reżyserką
Jak w tym wszystkim wypada Polska? Luna prezentuje na scenie dwie wieże, które są przesuwane przez tancerzy do środka i na zewnątrz. Dwukrotnie widzimy wokalistkę leżącą na scenie z wizualizacją czerwonego konia, co robi dobre wrażenie. Zgodnie z sugestiami obserwatorów podkręcono chórki, dzięki temu Luna brzmi pewniej, a występ wokalnie jest mocniejszy niż to, co widzieliśmy wcześniej. Gdzie jest problem? Praca kamer to bolączka polskiej reprezentacji. To, co nam pokazano daje wrażenie chaosu, kamery często poruszają się dość niezgrabnie, mamy też sporo dalekich ujęć lub zbyt długich momentów bez zmiany ujęcia, co zaburza tempo prezentacji. Z przykrością można powiedzieć, że historia, którą Luna chce opowiedzieć poprzez występ do „The Tower” i tekst utworu zatraca się przez reżyserkę i widz nie będzie w stanie zrozumieć, kto jest kim w tym teatralnym przedstawieniu. Polska ekipa zrobiła co mogła, wprowadzono parę ciekawych elementów, mamy też dwa rekwizyty, a Luna dwoi się i troi by wykonać skomplikowaną choreografię, odpowiednio ułożyć się pod ujęcie z czerwonym koniem czy wdrapać się na wieżę. Czy to wystarczy, by osiągnąć sukces? Bukmacherzy nie typują nas do wygranej, więc ten scenariusz jest dla nas praktycznie nieosiągalny. Najważniejsze jest teraz, by nie znaleźć się w tym gronie pięciu najsłabszych krajów, bo to byłoby uznane za wielką porażkę. Wielkie znacznie będzie mieć więc polska diaspora rozsiana po wielu krajach, które mają prawo głosu w tej rundzie. Trzymamy kciuki, by udało się na tym występie ugrać jak najwięcej!
Recenzja oparta o przekaz pierwszej próby generalnej pierwszego półfinału, fot.: M. Baładżanow 2024
