Eurowizyjna potęga w ogniu krytyki. Czy Szwecja jest przereklamowana? [FELIETON] 🇸🇪

Agnieszka Adamik – fanka Eurowizji od 2016 r., czytelniczka Dziennika Eurowizyjnego od 2017 r. i członkini jego społeczności od 2018 r. Od tamtej pory uważnie śledzi rozwijającą się w grupie kulturę i stara się czerpać z niej inspiracje.

Ponowny triumf Loreen w Konkursie Piosenki Eurowizji był siódmym zwycięstwem Szwecji, która zrównała się pod tym względem z dotychczasowym rekordzistą, nieco zapomnianą i słabo radzącą sobie dziś Irlandią. Dodajmy do tego regularne zajmowanie miejsc w ścisłej czołówce, dominację w rankingach jurorskich, popularność Melodifestivalen, a nawet sukcesy na listach przebojów. Wszystko przemawia za tym, by uznać Szwecję za prawdziwą eurowizyjną potęgę. Zdawać by się mogło, że tak utytułowany kraj z miejsca stanie się ulubieńcem fanów i największą atrakcją każdego sezonu. W ostatnich latach pojawiają się jednak głosy sugerujące, że szwedzkie propozycje nie zasługują na aż tak wysokie noty i są wyraźnie faworyzowane kosztem ciekawszych utworów z innych państw. Część krytyki spowodowana jest zapewne tak prozaicznymi czynnikami jak niezadowolenie z wyników konkursu, różnica gustów czy wreszcie zwykła ludzka zazdrość. Mimo to warto zebrać najczęściej podnoszone zarzuty i zastanowić się, czy nie kryje się w nich ziarno prawdy.

Grzecznie i bezpiecznie

Fani zwracają uwagę, że podstawowy grzech Szwecji polega na wysyłaniu „ciągle tego samego”. Wspomnianą wtórność najlepiej obrazują lata 2016-2019, kiedy na eurowizyjnej scenie śpiewali kolejno Frans, Robin Bengtsson, Benjamin Ingrosso oraz John Lundvik. Zdaniem części widzów za każdym z tych wyborów stała usilna chęć powtórzenia sukcesu Månsa Zelmerlöwa, który triumfował w konkursie z przebojem „Heroes”. Choć trend kopiowania popularnego zwycięzcy wkrótce przeminął, pewne wyobrażenia o tym, jak wygląda typowy reprezentant Szwecji, obecne są w fandomie po dziś dzień. Zapytani o potencjalnego kandydata, automatycznie mamy przed oczami młodego solistę z radiowym hitem. Nie da się ukryć, że propozycje z tego kraju obejmują głównie dobrze wyprodukowaną muzykę pop, wzbogaconą profesjonalnymi występami na żywo. To żadna ujma, jednak wielu widzów poszukuje w eurowizyjnych utworach czegoś więcej – pewnej nietuzinkowości, świeżości, elementu szaleństwa i ryzyka. A tego właśnie Szwecji brakuje. Nie zobaczymy w jej barwach tak oryginalnych postaci jak Käärijä (Finlandia 2023), Konstrakta (Serbia 2022) czy Hatari (Islandia 2019), nie usłyszymy alternatywnych brzmień czy piosenek reprezentujących inne gatunki muzyczne. To wszystko sprawia, że pomimo sukcesów Szwecja pozostaje jednym z najbardziej przewidywalnych uczestników konkursu, a jej utwory, łącznie z chwalonymi za autentyczność „Tattoo” czy „Hold Me Closer”, odbierane są niekiedy jako zbyt… zwyczajne.

Gdzie ten szwedzki?

Kolejnym argumentem działającym na niekorzyść Szwecji ma być niechęć do promowania na międzynarodowej scenie rodzimej kultury. Wielu sympatyków konkursu z niecierpliwością wyczekuje powrotu języka szwedzkiego. Po raz ostatni wybrzmiał on na Eurowizji jedenaście lat temu za sprawą… Finlandii, reprezentowanej wówczas przez Pernillę z utworem „När Jag Blundar”. Sama Szwecja nie wystawiła piosenki w języku ojczystym od czasu zniesienia zasady językowej pod koniec ubiegłego wieku. Oznacza to, że ostatnią przedstawicielką tego kraju śpiewającą po szwedzku była Jill Johnson, która w 1998 r. wykonała balladę „Kärleken är”. Od tamtej pory reprezentanci konsekwentnie stawiają na język angielski (jedynie w przypadku „La Voix” Maleny Ernman z 2009 r. w tekście pojawił się również francuski). W zasadzie trudno wyobrazić sobie szwedzkojęzyczny utwór wygrywający Melodifestivalen. Niektóre z nich zajmują wprawdzie wysokie miejsca, jednak wciąż nie mają wystarczającej siły przebicia, aby trafić na Eurowizję. Z drugiej strony najnowsze edycje konkursu nie raz zaskakiwały nas powrotem mało popularnych i dawno nie słyszanych języków, takich jak duński, holenderski czy litewski. Być może pewnego dnia przyjdzie kolej na szwedzki.

Pupilek jurorów

Aspektem, który zdaje się wzbudzać najwięcej emocji, jest zauważalna od lat dominacja Szwecji w głosowaniu jury. Nie wszyscy potrafią to zaakceptować, co prowadzi do licznych oskarżeń o faworyzację. Często mówi się, że państwo to cieszy się czymś w rodzaju taryfy ulgowej i ląduje w czołówce bez względu na to, co zaprezentuje (równie dobrze mogłyby to być trzy minuty ciszy). Niektórzy są wręcz przekonani, że gdyby podpisać szwedzkie propozycje nazwami innych krajów, te nagle zostałyby ocenione znacznie surowiej. O tym, z jak drażliwą kwestią mamy do czynienia, boleśnie przekonała się nawet Loreen, przez lata uznawana za niekwestionowaną legendę Eurowizji. Tuż po finale występ do „Tattoo” został zbombardowany łapkami w dół przez użytkowników YouTube’a, a w stronę artystki popłynął strumień hejtu, pretensji i ogólnego żalu z powodu jej zwycięstwa nad Kääriją, zdecydowanym faworytem widzów. Nie brakowało opinii, że przedstawicielka Szwecji zawdzięcza swój triumf wyłącznie jurorom, którzy z kolei wsparli ją głównie za narodowość i znane nazwisko. Ponadto pojawiła się absurdalna teoria spiskowa, jakoby wygrana Loreen została ustawiona ze względu na… wypadającą w przyszłym roku 50. rocznicę zwycięstwa Abby. Ostatnia burza wokół wyników Eurowizji to zresztą nie pierwszy przypadek, gdy szwedzki reprezentant zderza się z niechęcią fandomu zdegustowanego rozbieżnościami w głosowaniu jury i widzów. Doskonale pamiętamy przecież kontrowersyjny rezultat Benjamina Ingrosso z 2018 r. W trakcie finału piosenkarz otrzymał 253 punkty od komisji (drugie miejsce) i zaledwie 21 punktów od publiczności (dwudzieste trzecie miejsce), co natychmiast wywołało lawinę złośliwych komentarzy. Wiele osób narzekało na słaby utwór i wokal, podważało kompetencje jurorów, a nawet wprost przyznawało, że Szwecja zasłużyła sobie na takie potraktowanie przez widzów. Rok później dostaliśmy niejako powtórkę z rozrywki, choć tutaj różnica głosów była mniejsza. Tym razem televoting okazał się zgubą Johna Lundvika, a reakcja artysty szybko stała się rozchwytywanym memem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórzy fani zaczęli traktować kolejne upokorzenia Szwecji jako swego rodzaju atrakcję i argument za tym, że nie jest ona wcale tak mocnym graczem.

Melodipowtarzalen

Chyba każdy zgodzi się ze stwierdzeniem, że pod względem organizacyjnym szwedzkie preselekcje nie mają sobie równych. Przystępny format, przemyślana promocja, transparentność, brak zbędnych dłużyzn, a przede wszystkim niezwykle dopracowane występy przyciągają przed ekrany rzesze widzów, nawet tych przekonanych o spadającym z roku na rok poziomie słynnego Melfestu. Skąd zatem krytyka? Zdaniem części fanów w eliminacjach od lat brakuje świeżości, co wiąże się z tym, że regularnie spotykamy tam zbyt wiele znanych twarzy. Na udział decydują się zarówno preselekcyjni weterani, jak i dawni reprezentanci, wśród których są też zwycięzcy Eurowizji. Powracający artyści i stali bywalcy Melodifestivalen nie zawsze spełniają oczekiwania widzów. Nierzadko oskarża się ich o zgłaszanie zbyt słabych piosenek czy wręcz zajmowanie miejsca mniej rozpoznawalnym wykonawcom. Powstają teorie mówiące o tym, że popularniejsi uczestnicy dostają się do stawki za samo nazwisko i tak naprawdę nie zależy im na reprezentowaniu kraju, gdyż chcą jedynie wypromować nowy utwór lub przypomnieć publiczności o swoim istnieniu.

Autorką artykułu jest Agnieszka Adamik, źródło: Dziennik Eurowizyjny, Facebook, Wikipedia, YouTube, fot.: Andres Putting